Część pierwsza…
*
Serce,
które nie istnieje również może poznać siłę miłości
*
Zrodziła
się z myśli. I myślą była.
Nieodgadnięta,
nieodkryta, niepewna… a jednak taka
zwykła. Z roku na rok patrzyły na nią te
same oczy. Ich pospolita szarość odbijała żar udręczonej duszy. Duża powierzchnia kryła tyle tajemnic. Byłą
tajemnicą. Jej długie, wiotkie ciało skrywało ich tyle, ile tylko mogło. Jasne, matowe, proste włosy opadały na
wystające łopatki. Wąskie usta trzymane w sztywnej linii. I ta niezwykła biel
jej policzków. Była zwykłą, porcelanową
lalką. A jednak kryło się w niej piękno. Tak głęboko ukryte, że aż niewidzialne.
Do każdego jej członka przyczepiony był sznurek. Dwa włókna splecione ze sobą,
które kierowały jej życiem. Była tylko kolejnym wyrobem lalkarza, który kochał
swoje dzieło. Ale porzucał je zaraz po ukończeniu. Musiał pracować. Ona
również. Świadomość. Prawdopodobnie ją dostała. Jednak obraz był zamazany.
Piasek pod powiekami. Ból. Ostry,
przeszywający. Niewielki dreszcz sunący po plecach.
Łza.
A może to zwykła woda? Przecież kukła nie płacze! Kapie równomiernie, w rytm
uderzeń jej udręczonego serca. To tylko kawał mięsa. Zwykła codzienność. Kap…
Kap… Kap… ciche, delikatne mruczenie. Muzyka deszczu. Odpowiedź na jej wołanie.
Sposobność do niesienia zła.
Wyszła
na scenę. Obcas stukał w idealnym rytmie z parkietem. Ruch, skok, kwestia. Całe
życie. Bezwartościowe słowa. Głośna
muzyka ciszy. Piosenka. Nuty i kilka
dźwięków. Wciąż nie jej. Nie ona pisze słowa.
Ale ona jej wypowiada. Bezwiednie, bez uczuć. To tylko ćwierćnuty. To tylko życie. Szukała, niepewna. Chodziła,
zamyślona. Nie mówiła. Słowa nie były jej bronią. Raczej porażką. Jak reszta.
Znała to tak dobrze. A jednak chodziła.
Szukała ścieżkami. Krętymi uliczkami kulis teatru. Tam, za sceną była nikim.
Zwykłym osobnikiem płci nijakiej. Tajemnica, która odkryła była jej istnieniem.
Żywotem jej duszy. Żywym dowodem.
Iskra.
Światło, które przecięło ciszę. Zabłysnęła w powietrzu, unoszona dłonią. Błysk, który oświetlił twarz. A była ona tak
czyta, tak nieskalana. Tak niewinna. Miał twarz anioła, którego się bała. Przerażała
ją myśl, że musi zeskoczyć ze sceny do niego. Ale on patrzył gdzieś indziej.
Przecież była tylko kolejna lalką, po której sprzątał. Płochliwą, porcelanową
damą w sukni tak wielkiej, iż uważała ją za więzienie. Materiał był wiezieniem.
Więzieniem nie tyle jej ciała, co duszy.
Czyż mógł zobaczyć gwiazdy w jej szklanych ochach? Mógł odpowiedzieć za
czyn, którego się nie dopuścił? Powinien
wypowiedzieć słowa, których będzie żałował?
Nawet jeśli… nie zrobił tego. Nie był winny. Winna była dama. Ta
kukiełka, której sznury ciasno pętały osobowość. Charakter.
Wzięła
oddech. Wyimaginowany. Przecież ona była tylko wytworem z porcelany. Mimo to
otworzyła usta. Powietrze przedarł krzyk. Dziki, cichy krzyk. Pełen żalu i
niepewności. Pełen cierpienia.
Unosiła
się lekko. Delikatny atłas. Szum. Szelest. Spojrzenie. Ale on wciąż odwraca
wzrok. Płomień zapałki igra w ciemnych
włosach. Oczy odbijają podłogę. Nie uznaje uczuć. Jest dobry. To wystarczy. Nie
uśmiecha się. Idzie sztywno, niby na wezwanie. Może nie chce wiedzieć, ale
odpowiada. Patrzy na jej usta i nie rozumie słów. Mruga. Znów piasek. Gromadzi
się przy powiekach. Zatrzaskuje je, odcinając otchłań oczu od świata. Wzrok
świdruje. Wzrok męczy. Wzrok wypala w
niej dziurę. Irytacja. I rosnąca ekscytacja. Nie czaka za zaproszenie. Idzie.
Ale kroki ustają, gdy upada kolanami na parkiet. Drewno zderza się z porcelaną.
Nie pomaga jej, gdy kryształowe łzy zbliżają się się do ziemi. To jej walka.
Walka o istnienie. A jej życie, którego
przecież nie chce.
Ból
rozdziera siłę. Siła rodzi potęgę. Potęga to już uczucie. Uczucie jest czymś.
Niekoniecznie namacalnym, ale czymś, w co może wierzyć. W co chce wierzyć… ale
szarość tęczówek znów nie spotyka się z otchłanią oczu przeciwnika. Kuli się,
jak płochliwe zwierzę. Kreatura. Kukła!
Drewniany
maszkarad!
Płacze.
Łza, szloch, panika. Łza... Marzyła o wolności. O istnieniu. O czymś, co nigdy
nie było jej. I nigdy dane być nie mogło. Pinokio był jej wszystkim. Był ojcem,
przyjacielem, wyimaginowaną postacią. Sennym marzeniem. Też chciała być
dziewczyną, tez chciała mieć szanse prawdziwie oddychać. Być częścią tego okrutnego i bezwzględnego
świata. Chciała dostać cząstkę siebie. Kim jestem? Pytała go, ale o tylko
patrzył poprzez płomień, żałując. Nie była nikim ważnym, nie dla niego. Tylko
lalkarz ja kochał. Kiedyś. Na początku. W jego sercu na zawsze pozostanie obraz
przepięknej porcelanki na sznurkach. On patrzyła na nią jak na okaz. Nie ten
interesujący lecz ten zużyty. Była zużyta. Była niepotrzebna. Ale przecież tego
nie czuła. Nie wiedziała, że może kochać… Że może istnieć.
Ostanie
spojrzenie przyniosło ból, którego się nie spodziewała. W jakiś przedziwny sposób
wiedziała, że ujrzy go jeszcze tylko raz. Ze dziś to prawie pożegnanie. I wtedy
kawał mięsa przyczepiony do pustego środka zacznie krwawić. Aż powoli,
nieodwracalnie dojdzie do krasu samozniszczenia. Zeschnie. Patrzył na jej
buciki. Ładne, ale znów takie zwykłe. Nie spojrzał w jej popielatą barwę oczu.
Nigdy tego nie robił. I tym razem nie było wyjątków. Westchnął tylko. Nadymał
policzki i wypuścił powietrze. Strumień pomknął ku ogniowi. Ten, spłoszony –
zgasł. Zniknął jego obraz.
W
ciszy… W mroku pojawiło się jedno słowo. Imię.
Marie.